Tak oto wzbiłam się na wyższy poziom i zostałam jaskółką – sprzątającą.
Gdzie, jak gdzie, ale w łazience najlepsze na oknach będą wertikale – zachwalano. To takie pionowe żaluzje, co się nie brudzą, ponieważ brud pionu się nie trzyma. Dodatkowo nie wilgotnieją od pary i nie przyjmują kurzu bo są impregnowane. Poza tym, zasłony i firanki z falbankami nie pasują do łazienki, która wygląda z nimi, jak babcina alkowa. Jak zachwalacze przekonali, tak i wcisnęli swoje „piękne” wertikale, a ja – zachwycona – dałam się nabrać na to super modne jakiś czas temu cudo nad cudami mające służyć przez wieki bez żadnej troski z mojej strony. Takie cudo ma nawet każdy bank. Także ten stojący na ściernisku i mający dopiero powstać na kretowisku. Do sufitu majstrowie przymocowali szynę z mechanizmem jeżdżąco – skręcającym i zawiesili paski zasłonowe ze sznurkiem i łańcuszkami z plastikowymi koralikami.
.
Nie brudzi się? No jak może cokolwiek, choćby było do pionu postawione, zawsze być czyste? Trzeba czasami umyć lub uprać! Delikatne przetarcie na wilgotno nie poradzi, bo z czasem w pomieszczeniu nosem wyczuwa się brud, choć może być niewidoczny, a nawet przed miesiącem smażoną w kuchni rybę. Najciężej cokolwiek robić pod sufitem na wysokości ponad trzech metrów. Co to za robota w powietrzu i nad głową? Ręce bolą, a brudy spływają aż pod pachy. Trzeba więc każdy pasek zdjąć. Idzie nawet szybko, bo plastikowe zaczepy z oczkami posłusznie pękają i obłamują się, więc samo wszystko spada. Teraz mozolna praca nad każdą sztuką twardej, wąskiej i długiej tkaniny. Pralka nie wchodzi w grę, bo w automacie pogniecie się. Miska zbyt mała i woda w niej natychmiast robi się gęsta. Trzeba użyć wanny. Pomerdanie w wodzie z płynem do prania niewiele daje. Należy centymetr po centymetrze szorować szczotką. Bagatela! Tylko około 30 kawałków. Potem rozwiesić na kabinie prysznicowej, albo na kiju od szczotki, żeby równo i bez zagięć wyschło, i można już wieszać nad oknami.
O tym, jaka po praniu pozostaje wanna i jak nad nią spryskana glazura i… że fugi do odnowienia, nie wspomnę. A z wieszaniem… O, nie tak od razu. Żadne „hop, siup”! Szyna i haczyki w niej aż się lepią. Wytarcie na sucho nie pomaga. Potrzebny jakiś silny środek do szorowania i woda. Trudno jest umyć tak, żeby nie pobrudzić sufitu i nie zachlapać ściany nad oknem. Czynność ta wymaga precyzji, staranności i takiego nadwyrężenia rąk, że tydzień rehabilitacji nie zawsze pomaga. Podobnie z kręgosłupem na odcinku szyjnym. Pozostaje jeszcze tylko odświeżyć koralikowe łańcuszki i sznurek zakończony ciężarkiem. Tego się nie zdejmie, więc namaczam w paście bhp rozrobionej z wodą w podwieszonej butelce. Niech się pierze samo, o! O ile sznurek można było przetrzeć jednym ruchem szmatą, o tyle koraliki są bardziej wymagające. Zatem… Marsz do butelki!
W międzyczasie odbywa się wydłubywanie zdechłych much i pająków z wnętrza szyny i mechanizmu oraz wycieranie umieszczonego w niej metalowego pręta i linki. Pomocne jest szydełko oraz patyczki do czyszczenia ucha, ponieważ palec nie mieści się, a zaczepne haczyki dodatkowo utrudniają zadanie. Teraz można przystąpić do zawieszania wertikali. Ale jak, skoro „uchwyciko – oczka” pokruszyły się w robocie? Nic wielkiego. Do wieszania służą przecież spinacze biurowe, które mozolnie wkłuwam w każdy pasek. Sprawę ułatwiłoby szydło dratewskie, ale nie ma pod ręką. Uff! Wreszcie zawieszone! Teraz grubą nicią przywiązuję na dole każdego paska dwa koralikowe łańcuszki dolne, ponieważ plastikowe „wciski” tu także rozleciały się. To tylko niecałe 60 węzełków lub kokardek. Znowu jest pięknie, jak w banku i PZU. Znowu kark boli, kolejny raz omdlały ręce, ścięgna są ponaciągane, konieczna rehabilitacja. Tak raz jeden i raz drugi. Potem trzeci, czwarty, piąty…
.
Dosyć tego! Przy ostatnich porządkach biorę śrubokręty, młoty i łomy. Odrywam moją zmorę i zakałę od sufitu. Kołki wylatują, zabierając ze sobą spore połacie tynku. Mam cztery wielkie i głębokie dziury. Kto je zalepi? A któż, jeśli nie ja sama. Dwie szklanki mąki, dwie szklanki soli i woda. Zaprawa gotowa! Teraz, niczym jaskółeczka wznoszę się, nosząc w dziobie /bo ręce do trzymania się drabiny i ściany potrzebne/ błotnistą masę i lepię, lepię, lepię… Dzień jeden, dzień drugi, dzień trzeci… Warstwami, żeby dobrze wysychało. Temperatura otoczenia sprzyja, więc masa solna twardnieje, jak należy. W najgłębszej warstwie proces przyspiesza suszarka do włosów. Potem w ruch idzie papier ścierny oraz pędzel i farba. Jest idealnie!
.
Pozbywając się wertikali, ułatwiłam sobie codzienną egzystencję. Jestem z tego bardzo zadowolona. Moje gniazdko musi być przede wszystkim łatwe w obsłudze. Ma służyć mnie i mojej wygodzie, a nie ja jemu.
![]() |
Wertikale PRECZ! |
Zapytam jeszcze na marginesie, kto wymyślił – na zasłony do okien – dziwnie skonstruowane ustrojstwa podczepiane do sufitu? Przecież, gdyby człowiek miał fruwać czy skakać po sufitach przy każdym sprzątaniu i praniu, to Pan Bóg dałby mu kitę, jak wiewiórce, albo skrzydła jaskółki. I pazurki! Pazurki są konieczne do czepiania się bubli konstrukcyjnych i dłubania w miejscach dostępnych tylko dla szydełka.