Sława przeszła koło nosa bo trafiło, jak na kamień kosa.
Napisała kiedyś do mnie redaktorka pewnego kolorowego czasopisma.
W pierwszych słowach e-maila zawarła mnóstwo pochwał, w tym, jaką to ciekawą i ujmującą osobowością wyróżniam się wśród rzeszy blogerów podróżujących. Dalej była długa lista landrynkowych komplementów. Potem okazała podziw dla opisów moich większych i mniejszych podróży oraz wspaniałej galerii zdjęć. Na zakończenie padła propozycja zaistnienia w wydawnictwie papierowym i prośba o wywiad. Zdziwiłam się, ponieważ nie jestem podróżniczką w pełnym tego słowa znaczeniu. Wyjeżdżam od czasu do czasu na wakacje, jak zwykły przeciętniak. Na wyciągnięcie ręki, na samych „Posiaduszkach”, bywają lepsi ode mnie w tematach podróżniczych, a co dopiero w całej blogosferze. Dlaczego więc ja? Na pochwały i zainteresowanie, jak niemal każdy chyba, bywam łasa, ale nadmiaru słodkości od osoby zupełnie obcej i nieznanej nie da się przyjąć bezrefleksyjnie. Włącza się ostrzegawcze światełko.
Wcześniej, też w kolorowym czasopiśmie, widziałam zilustrowany zdjęciami wywiad z koleżanką, z której zrobiono osobę, jakiej nikt z jej znajomych, a nawet ona sama nie zna. Na pytanie o pozę i minę na zdjęciu zupełnie do niej nie pasującą odpowiedziała: tak kazali, tak ustawili i tak musiało być. Nawet nie umiała wymaganej miny od razu zrobić, więc wielokrotnie powtarzano ujęcie, aż udało się stworzyć upragniony przez redakcję wizerunek kobiety, na którą w danej chwili zapewne było zapotrzebowanie.
Trochę z przekory, bo lubię się przekomarzać, a w większości z ciekawości, co też zechcą zrobić ze mną, odpisałam pani redaktor. Ta, zadowolona zaczęła kuć żelazo zanim wystygnie. Na pierwszy ogień poszły uzgodnienia na temat zdjęć. Zaproponowałam, aby wybrano dowolne fotografie z moich internetowych albumów.
– Nie! To musi być specjalna sesja fotograficzna. – Poinformowano mnie oschle.
Na sesję zdjęciową nie zgadzam się, więc przekonuję, że mając do dyspozycji całą moją wspaniałą galerię, coś zapewne wybiorą. Mogę ewentualnie wysłać oryginały – w dużo większej rozdzielczości – wskazanych fotografii, bo te zamieszczone w sieci są pozmniejszane i zniekształcone przez szablony blogowe oraz programy do wyostrzania, czy przycinania albo pionowania. Dalsze uzgodnienia mogły odbywać się tylko telefonicznie. Zarządzono, że poza pytaniami i odpowiedziami, nic na piśmie. Przez telefon zostałam poinformowana, że na zdjęciach, na które ktoś z redakcji zerknął, nie odpowiadam wizerunkowi emerytki podróżującej, jaką należy przedstawić czytelnikom. Musi więc do mnie przyjechać fotograf i zaaranżować „przedstawienie” zgodnie z ich wizją. Na nic zdały się argumenty, że to właśnie autentyczne ujęcia w danym miejscu na świecie, nie zaś reżyserowana sesja, oddają moją osobowość i zainteresowania, co tak bardzo szanowną redakcję we mnie urzekło. Poza tym, na zawołanie fotografa, w studyjnej czy domowej scenerii, nie odbiją się na mojej twarzy emocje związane z podróżą, ani też zauroczenie ścieżkami z moich wędrówek. Pani zaniemówiła, jakby nie rozumiała, o co chodzi. Dla przykładu odsyłam więc do zdjęcia z blogu „Afryka moja”, na którym – jak skomentowali internauci – /…/ pomimo ciemnych okularów widać uczucia, jakimi darzę ziemię pod moimi stopami:
Albo takie zabawne ujęcia. Radość wędrowania i wygłupy ubarwiające życie. Hej, wio! Wiśta wio! Ale jazda! Na wielbłądzie reglowym:
Prrr! Wielbłąd to, czy żyrafa?
Albo zaduma w drodze nad przepaścią w Czufut Kale. Zachwyt, zagubienie, lęk i zdumienie oraz pokora wobec natury u wędrowca chcącego poznać tajemnice świata Wschodu:
Adam Mickiewicz: /…/ – Tam nie patrz, tam spadła źrenica /…/ I ręką tam nie wskazuj – nie masz u rąk pierza. |
Następnie pytam o sposób przeprowadzenia wywiadu. Otóż miałby on odbyć się tak, że otrzymam e-mailem pytania, a telefonicznie uzgodnimy, jak mniej więcej powinny brzmieć odpowiedzi. Odpowiadać mogę, jak chcę, ale… zgodnie z przekazanymi sugestiami dotyczącymi także faktów i treści wymagających zmiany na bardziej nośne. Jeśli mi się nie uda spełnić oczekiwań, to przeredagują i przyślą do formalnej autoryzacji. Co do długości wypowiedzi – pełna zgoda. Ile chcę, to mogę pisać na blogu, a nie dla gazety mającej swoje ramy. Poprawność językowa, stylistyczna, gramatyczna, ortograficzna, interpunkcyjna być musi. W tych kwestiach ingerencja fachowców redakcyjnych jest oczywista. Ale treść i fakty napisało moje życie i zmieniać ich nie pozwolę, o! Wywiad, to nie dyktando, o!
Czy mnie będzie więcej czy mniej w tym wiekopomnym wywiadzie – dyktandzie, już się nie dowiedziałam. Nie omieszkałam jednak wyartykułować swoich myśli.
– Po kij jestem wam potrzebna? To wszystko, co zamierzacie, możecie osiągnąć bez trudu przy pomocy aktorki, która aktualnie nie ma lepszego zajęcia i zrobić z niej kogo tylko chcecie. Jej zawód – to tańczyć, jak zagrają, recytować, co w scenariuszu napisano i śpiewać według nut oraz pozwalać przebierać się i charakteryzować. Ja mam inny zawód! A w ogóle to już nie wiem, czy naprawdę zaciekawiła was moja, jak podkreślacie, wyjątkowa osobowość i jako taką chcecie przedstawić swoim czytelnikom, czy głupiego szukacie do wypełnienia dziury w waszym wydawnictwie? Nie dam się przefarbować, jak kołnierz i mankiety z lisa w starym palcie pogryzionym przez mole. I o! I już!
No, i przestałam się podobać. Tak oto nie zostałam „sławną podróżniczką – celebrytką” stworzoną według wytycznych „komitetu centralnego” jakiegoś piśmidła.
Nie minęło wiele czasu, gdy podobną propozycję, którą odrzuciła, otrzymała także nasza posiaduszkowa koleżanka. Może zechce w komentarzu opowiedzieć o tym? Wiem, że na jej kulturalną odmowę zareagowano niegrzecznie.
Miałam też przygodę z telewizją. Stali sobie panowie z kamerami i mikrofonami na ulicy. Nagrywali wypowiedzi przechodniów do jakiegoś programu. Zaczepiono i mnie. Nie protestowałam. Odciągnięta zostałam na bok na przeszkolenie. Może chcą mnie poinstruować, w którą stronę należy spoglądać, na jaki znak czy światełko w kamerze zaczynać mówić? Przecież nie wpuszczą na wizję przypadkowego człowieka z ulicy – ot tak – na żywioł. Pouczanie jednak było innego rodzaju. Rozpoczęło się od sugestii, jak powinnam odpowiedzieć na zadane pytanie, które zabrzmi „co sądzę o…?”. Powiedziałam oczywiście, co sądzę, ale o tej telewizji i etyce oraz kulturze dziennikarskiej. Szkoda, że tego nie wyemitowano. Zostałabym „gwiazdą” popołudniowych wiadomości. W dodatku jedyną autentyczną, ponieważ inni mówili dokładnie to, co i mnie na uboczu wyciszonym głosem do głowy wbijano. Słyszałam własnymi uszami i widziałam swoimi oczami.
Jak po takich m.in. doświadczeniach wierzyć w cokolwiek? Jak odbierać wiadomości telewizyjne czy pasjonować się wywiadami z ciekawymi ludźmi? Kogo podziwiać? Skąd czerpać inspirację? Wreszcie, czy wzorce i autorytety są prawdziwe czy wykreowane? Oczywiście można mieć dystans do wszystkiego, ale wtedy nawet szczere i dobre życzenia będzie przyjmować się chłodno, a na zwyczajowe „dzień dobry” reagować: jaki dzień?! Jaki dobry?! O co ci chodzi?!
Czy wobec wszechobecnego kłamstwa i manipulacji świat nie staje się marionetkowy, chorobliwie podejrzliwy, a w konsekwencji napastliwy?